Aktualności
Psychoterapia w Warszawie
Konsultacje, psychoterapia indywidualna, coaching
szczegóły...
Polecam „Pięć języków miłości”
Amerykański psychoterapeuta Gary Chapman opowiada o różnych sposobach wyrażania miłości
szczegóły…
Warsztaty rozwoju osobistego
Zapraszam do zapoznania się z ofertą warsztatów, które prowadzę
szczegóły…
Zrób sobie test
Sprawdź czy problem uzależnienia emocjonalnego Ciebie dotyczy
szczegóły…
|
„Zaprzeczanie a diagnoza wykorzystania seksualne w dzieciństwie”
Robert Tulo Waśkiewicz
ZAPRZECZANIE A DIAGNOZA
Ataki paniki, depresja, zaburzenia w sferze seksualnej, problemy w relacjach, kompulsje, uzależnienia, lęk przed bliskością, chroniczny ból – wchodzimy w ciemny obszar niewytłumaczalnych symptomów, cierpienia, dysforii. Życie traci barwy, związki upadają, sprawy zawodowe utykają w martwym punkcie, relacje z dziećmi zapętlają się w zawłaszczaniu lub chłodzie. Dlaczego? Nadużycia seksualne z okresu dziecięcego posiadają negatywny wpływ na całe nasze późniejsze życie. Szukamy pomocy, choć często nie wiemy, co nam dolega. Cały świat o tym milczy. Psychiatrzy dają pigułki antydepresyjne lub przeciwlękowe, przyjaciel mówi: napij się, to pomaga… Nieprzespane godziny w nocy, napięcie w ciele, psychosomatyka, wstręt do seksu lub nadmierne do niego przywiązanie – szukamy ulgi za wszelką cenę. Szukamy ratunku. Najczęściej nic nie pamiętamy. A jednak jakiś głos nam w środku mówi, że wydarzyło się coś trudnego… Jak odzyskać siebie? Jak rozpocząć trudną podróż w kierunku odzyskiwania własnej historii osobistej? Czy świat nam w tym pomoże?
Maria M. Zamłyńska
Kiedy kilkanaście lat temu, po wyjściu z uzależnień i gruntownym uporządkowaniu życia, zacząłem odzyskiwać wyparte wspomnienia wykorzystywania seksualnego w dzieciństwie, na psychoterapeutycznym i wydawniczym rynku w tej dziedzinie była biała plama. Prawda na temat kazirodztwa była w Polsce tematem tabu, który, jeśli w ogóle się pojawiał, to w otoczce niezrozumienia, sensacji czy obwiniania ofiar. Kazirodztwo było, i w wielu kręgach wciąż jest, problemem zbyt trudnym i niewygodnym, by je widzieć, wiedzieć i mówić. Podważa bowiem podstawy poglądów, wartości, więzi i poczucia bezpieczeństwa u większości ludzi. W efekcie, na zmagania ofiar z ich własnym zaprzeczaniem nakłada się zaprzeczanie otaczającego świata. Jest ono zawsze bardzo bolesne – dla mnie i innych osób, z którymi pracuję i współpracuję w zdrowieniu – choć dla zaprzeczającej reszty wciąż wygodne i niosące doraźną ulgę. Wiadomo jednak, że najbardziej niebezpieczne jest zło, którego nie widać.
TOTALNE TABU
Zaprzeczanie ma wiele form. To kontinuum biegnące w dwóch kierunkach. Od otwartego, bezpośredniego zaprzeczania faktom (co, jako najmniej wyrafinowany sposób, stosunkowo najłatwiej ustępuje w obliczu coraz częstszego ujawniania przypadków kazirodztwa), przez jego subtelniejsze formy – zaprzeczanie długofalowym skutkom, uczuciom, minimalizowanie, teoretyczne dywagacje, „przedawnianie”, wypaczone interpretacje, podważanie prawdziwości wspomnień, brak empatii dla ofiar i obwinianie ich, choćby częściowo, o doznaną wiktymizację – aż po naciski na przebaczanie oprawcom, rozumienie ich czy różne formy dysocjowania od problemu. Problemu, który, jak mówią zachodnie badania, dotyka jedną trzecią kobiet i jedną piątą mężczyzn na ziemi… W Polsce daje to liczbę 10 milionów ludzi… Dziesięć milionów osób z różnymi uzależnieniami, zaburzeniami i symptomami, których najczęściej nie łączy się z ich genezą, to liczba porównywalna z liczbą polskich ofiar drugiej wojny światowej. Może paraliżować. Rozróżniam zaprzeczanie świadome i nieświadome. Od tysiącleci, w sposób nieświadomy cały świat zaprzeczał powszechnemu istnieniu nadużyć seksualnych na dzieciach. Do niedawna odmawiał im wszelkich praw, a nawet człowieczeństwa, więc kiedy działa im się krzywda, nie było o co kruszyć kopii. (Wymownym przykładem takiej sytuacji jest starotestamentowa opowieść o Abrahamie i Izaaku, którą biblia wpaja powszechnie dzieciom i dorosłym wiernym. Cała uwaga od dwóch tysiącleci skupia się na „wierze” Abrahama, nikt zaś z teologów nawet nie zająknął się o ciężkiej traumie chłopca, jakiej zaznał od ojca z rozkazu czy kaprysu sadystycznego boga.) Wykorzystywanie seksualne dzieci jest zjawiskiem ponadkulturowym, ponadgeograficznym, ponadrasowym, ponadreligijnym i ponadśrodowiskowym. I dokładnie taki sam charakter ma zaprzeczanie mu: jest rozsiane równo we wszystkich grupach ludzi na całym świecie. W takim samym stopniu dotyczy ono środowisk psychoterapeutycznych i psychiatrycznych, więc jakby szczególnych, gdzie dlatego ma szczególnie opłakane konsekwencje. Kiedy trauma jest globalna i powszechna, świat najpierw globalnie jej zaprzecza. Nie wierzono, gdy Stalin głodził na śmierć sześć milionów Ukraińców, gdy budował archipelag gułag, gdy pełną parą pracowały krematoria w hitlerowskich obozach, gdy Pol Pot wyrzynał jedną trzecią narodu kambodżańskiego. Sygnały o tych zbrodniach były powszechnie zagłuszane i negowane, dzięki czemu świat mógł na chwilę poczuć się lepiej, nie reagować i nie mieć wyrzutów sumienia. Podobny mechanizm działa w przypadku seksualnego wykorzystywania dzieci, masowej zbrodni na niewinnych, cichego holokaustu XXI wieku.
FREUD – OJCIEC ZAPRZECZANIA
Pierwszym przedstawicielem środowiska psychiatrycznego, który zanegował istnienie kazirodztwa, był Zygmunt Freud. W swej pracy: O przyczynie histerii, opublikowanej w 1896 roku, przedstawił wyniki swoich badań nad 18 przypadkami leczonych przez siebie mężczyzn i kobiet z objawami histerii. We wszystkich przypadkach odkrył u nich wykorzystywanie seksualne w dzieciństwie. Postawił tym siebie, i całe społeczeństwo, na ogromnym progu: fakty te uwidaczniały tak przerażającą prawdę, że już rok później Freud zatuszował ją swoją teorią o „dziecięcej seksualności,” wyprowadzoną zapewne z osobistej i społecznej potrzeby zaprzeczenia. Kosztem ofiar sprawił, że wszyscy „normalni” ludzie mogli odetchnąć z ulgą, zachowując fałszywy obraz siebie i świata. Sprawił też, że przez następne stulecie ofiary wczesnych nadużyć seksualnych doznawały kolejnych rewiktymizacji w gabinetach psychoterapeutycznych. I wciąż doznają. Słyszą bowiem od wielu analityków i terapeutów to samo, co słyszały niegdyś od swoich oprawców i innych dorosłych: że ich wspomnienia to nie są fakty, a tylko „fantazje” i „życzenia” tzw. wieku edypalnego, co pogłębia jeszcze ich samoobwiniający wstyd i przekonanie, że nie mogą ufać własnym percepcjom. Symptomy, którymi ofiary „opowiadały” o swojej wypartej traumie, mogły nieraz znikać na pewien czas, bo skoro psychoanaliza, ta ostatnia instancja odwoławcza, obracała je przeciw nim, to bezpieczniej było ich nie mieć. Na tej zasadzie, jak sądzę, mógł znikać symptom moczenia się u dzieci „leczonych” przez Andrzeja Samsona. Myślę, że popularność i pozycja Freuda płynie nie tyle z jego pionierskich odkryć, ile z faktu, że przez wysnucie teorii instynktów oddalił od świata jego najbardziej wtórny proces: powszechne nadużycia seksualne na dzieciach, na własnym potomstwie. Uczynił bowiem zadość powszechnej potrzebie zaprzeczania. Czy musiał? Równolegle z Freudem, i niezależnie od niego, takich samych odkryć dokonał we Francji Pierre Janet, który jednak im nie zaprzeczył i do końca życia traktował poważnie retrospekcje i symptomy swoich pacjentek, wierząc im i poświęcając się bez reszty ich leczeniu. Janet pozostał jednak nieznany, gdyż swoją pracą przybliżał światu jego najgłębszy proces wtórny, budzący masową grozę i reakcję obronną. Dla mnie Pierre Janet jest dowodem, że i wtedy można było nie zaprzeczać, lecz stanąć po stronie prawdy. Psychoanaliza przejęła od Freuda (i jeszcze głębiej ukryła wśród wyszukanych teorii) jego system zaprzeczeń, który jest niczym innym, jak opatrzoną szyldem nauki, najpowszechniejszą od wieków strategią negacji ofiar kazirodztwa i ich doniesień o doznanej wiktymizacji. Dla porównania przytoczę fragment autobiograficznej powieści Waris Dirie, somalijskiej kobiety, modelki z Nowego Jorku i ambasadora Fundacji Ludnościowej ONZ: …kiedy miałam około czterech lat, odwiedził nas pewnego razu Guban, dobry znajomy ojca. Zaglądał do nas dość często. Stał sobie, gwarząc z rodzicami, w zapadającym mroku, aż w końcu matka (…) zauważyła, że czas zapędzić jagnięta do zagrody. Guban na to: – Och, dlaczego nie miałbym zrobić tego dla ciebie. Waris mi pomoże. Poczułam się bardzo ważna – przyjaciel taty wybrał mnie, a nie któregoś z braci. Wziął mnie za rękę, wyszliśmy z chaty i zaczęliśmy zaganiać stado. Zazwyczaj przy takich okazjach biegałam dziko to tu, to tam, ale robiło się coraz ciemniej, więc ze strachu trzymałam się blisko Gubana. Ten zaś ni stąd, ni zowąd zdjął kurtkę, położył na piasku i przysiadł na jej brzegu. Przyglądałam się temu ze zdziwieniem i zaprotestowałam: – Czemu siadasz? Robi się ciemno, musimy się zająć zwierzętami. Guban na to: – Mamy czas. Zajmiemy się nimi za chwilę. – Wyciągnął się na kurtce i klepnął wolne miejsce obok. – Chodź tu i usiądź. Podeszłam z wahaniem, ale jako dziecko uwielbiałam bajki, więc wydało mi się, że to świetna okazja, by jakiejś posłuchać. – Opowiesz mi bajkę? – spytałam. Guban znowu klepnął kurtkę, mówiąc: – Opowiem, jak usiądziesz. Kiedy to zrobiłam, popchnął mnie ta, jakby chciał, żebym się położyła. – Nie chcę leżeć. Chcę bajki! – nalegałam uparcie, zrywając się przy tym na równe nogi. – No chodź, chodź – zamruczał i przytrzymał mnie mocno za ramię. – Kładź się i patrz w gwiazdy, a ja opowiem ci bajkę. Położyłam się z głową na kurtce, wbijając stopy w chłodny piasek, i wpatrzyłam się w Drogę Mleczną. Kolor nieba przechodził od indygo do czerni, jagnięta skakały gdzieś w ciemnościach, a czekałam z niepokojem na początek opowieści. Nagle Drogę Mleczną przesłoniła mi twarz Gubana. Kucnął między moimi udami i zerwał szeroką szarfę przepasującą mnie w biodrach. Potem poczułam, że coś mokrego i twardego usiłuje mi się wcisnąć w krocze. Zamarłam w bezruchu – nie wiedziałam, co się dzieje, ale przeczuwałam, że to nic dobrego. Ucisk był coraz mocniejszy, aż w końcu poczułam straszny ból. – Chcę do mamy!!! Nagle obrzygał mnie jakiś ciepły płyn, a nocne powietrze przeniknął mdły smród. – Zesikałeś się na mnie – wrzasnęłam przerażona. Zerwałam się i zaczęłam ścierać z nóg śmierdzące paskudztwo. – No już dobrze, wszystko w porządku – zaszemrał uspokajająco Guban. – Próbowałem tylko opowiedzieć ci bajkę. Odzyskawszy swobodę ruchów, natychmiast pobiegłam do domu, a Guban za mną, usiłując mnie po drodze schwytać. Zobaczyłam, że mama stoi przy ognisku, z oświetloną na pomarańczowo twarzą. Przypadłam do niej i wczepiłam się kurczowo w jej nogi. – Co się dzieje, Waris? – spytała zaalarmowana. Wkrótce przybiegł zdyszany Guban. Matka popatrzyła na niego uważnie: – Co jej się stało? Roześmiał się swobodnie i pomachał mi ręką. – Oj, oj, próbowałem opowiedzieć jej bajkę i się przestraszyła. Trzymałam matkę w żelaznym uścisku. Chciałam powiedzieć, co zrobił mi przyjaciel taty, ale nie mogłam znaleźć właściwych słów, bo nie wiedziałam, co tak naprawdę zrobił. Patrzyłam na gębę śmiejącą się w świetle ogniska, gębę, która przypominała mi się raz po raz przez całe lata, i wiedziałam, że będę go nienawidziła do końca życia. Matka oderwała moją głowę od swego uda, pogłaskała mnie i rzekła: – Już dobrze, Waris. To była tylko bajka, dziecino. To nie działo się naprawdę. A potem odwróciła się do Gubana i spytała: – Co z jagniętami?
Za pomocą „fantazji edypalnych” psychoanaliza traktuje ofiary wykorzystania tak samo, jak niepiśmienna i zabobonna matka Waris potraktowała swoją córeczkę i jej traumę. Co gorsza, teoria instynktów nie tylko nie wierzy ofiarom (to tylko bajka, zły sen, który nie zdarzył się naprawdę), ale jeszcze je obwinia, wmawiając im i światu, że to były ich własne dziecięce pragnienia seksualne do dorosłych opiekunów – nieprzystojne fantazje, które musiały ulec wyparciu. Po tak „terapeutycznej” lekcji dorosłym ofiarom jeszcze trudniej jest dotrzeć do wspomnień i uznać je, gdyż automatycznie oznaczałoby to ich bycie złym i winnym.
WYSOKIE PROGI
Zaprzeczanie jest techniką unikania bólu. Pomaga nam nie uświadamiać sobie chronicznie trwającego cierpienia, jakie niosą nadużycia. Także osoby niedotknięte nimi bezpośrednio mają powody by zaprzeczać: świadomość wiktymizacji innych bywa tak samo bolesna i trudno z nią żyć nie tracąc pogody ducha. Negacja także może boleć. Najbardziej boli ona i zaburza zdrowiejące ofiary, zwłaszcza wtedy, gdy stykają się z nią u osób pomagających i u autorytetów moralnych. Wiem to z autopsji, jak i od wielu ofiar opowiadających o swoich rozczarowaniach w szukaniu właściwej, tzn. nie zaprzeczającej i nie neutralnej, pomocy terapeutycznej. Przed laty, moje terapeutki na półrocznej terapii grupowej DDA nie uporały się ze swoim myśleniem, i jak sądzę z uczuciami, wykorzystując moje własne wątpliwości wobec powracających do mi obrazów i uczuć do nie zajęcia się problemem, a przynamniej „odłożenia tego do czasu, gdy będę całkiem pewien”. Myślę, że obraz niepijącej matki onanizującej własnego synka nie zmieścił się w obszarze ich wyobrażeń lub postawił je na jakimś trudnym progu, gdyż prowadząca umiała świetnie poprowadzić pracę na środku molestowanej przez pijącego ojca i jego kolegów dziewczyny, która nie utraciła tych wspomnień. Zaprzeczanie tych terapeutek na klika lat odstręczyło mnie od sięgania po profesjonalną pomoc. Pomógł mi na szczęście mój własny, toczący się już proces zdrowienia i „przyciągnął” do mnie ze świata świeżo wtedy wydaną książkę Anny C. Salter: Transforming Trauma, którą w ramach pracy wewnętrznej przetłumaczyłem „do szuflady.” Siedem następnych lat trwało mocowanie się poznańskiego edytora z jego zaprzeczaniem, zanim odważył się ją wydać. (Dwa inne wydawnictwa, z Warszawy, o ściśle psychologicznym profilu nie wykazały żadnego zainteresowania tą książką). Poznański edytor rozprowadzał „Pokonywanie traumy” najpierw tylko wysyłkowo, do indywidualnych odbiorców; dopiero po półtora roku reszta nakładu trafiła do księgarń. Przed wydaniem Anny Salter wydawca ten zdecydował się wypuścić, sondażowo – po ponad trzech latach namysłu – inną przetłumaczoną przez mnie książkę, o leczeniu uzależnienia od seksu, i zdecydował się na „Pokonywanie traumy” dopiero, gdy poprzednia pozycja „chwyciła” i potrzebny był dodruk. Ze względu na dobro ofiar i społeczeństwa szkoda mi bardzo tego czasu. Zaprzeczanie i lęk przed podjęciem tematu nadużyć seksualnych na dzieciach to powszechny i wielki próg. Jego przejście zajmuje lata zbiorowego wysiłku i spotyka się z agresywną „falą odbojową” wielu środowisk. Mogę powiedzieć językiem psychologii zorientowanej na proces, że jest to potężna, zbiorowa figura progowa świata. Spodziewam się, że w Polsce ten etap nagonki na ofiary i ich terapeutów nastąpi niebawem (w USA zaczął się na początku lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, co opisują autorki sztandarowej w leczeniu ofiar książki: Courage to Heal, Bass i Davis), jako reakcja wynikła z trudności w zintegrowaniu tej najgłębiej skrywanej prawdy.
ODPOWIEDZIALNOŚĆ
Jak wspomniałem, zaprzeczanie jest techniką unikania bólu, ale nie tylko. Także unikania odpowiedzialności. Pomijając niekiedy bardzo wpływowe środowiska pedofilskie i zrzeszenia dla rodzin w rodzaju False Memory Syndrome Foundation (Fundacja Syndrom Fałszywej Pamięci), które mają oczywisty interes w negacji kazirodztwa i nadużyć seksualnych na dzieciach, bardzo wielu ludzi i rodziców staje przed prawdą, że nie chroniło, i nie ochroniło, swoich dzieci przed napastnikami. Wielu także staje wobec „groźby” ujrzenia, że sami wiktymizowali je na różne sposoby. Oprócz bólu, jaki niesie taka świadomość, niesie ona też wielu ludziom konieczność weryfikacji ich własnych postaw i dokonania głębokich wewnętrznych zmian – konieczność wzięcia odpowiedzialności za swoją gruntowną reformę. Społeczne powody do obrony przed prawdą o nadużyciach seksualnych są więc potężne. Jedna czwarta ludzkości musiałaby z miejsca stanąć przed perspektywą konfrontacji z własną dziecięcą wiktymizacją seksualną, a osobiście nie znam boleśniejszej i bardziej przerażającej konfrontacji. Ta jedna czwarta, lub więcej, dotyczy także ludzi zajmujących się pomaganiem. Jeśli nie przeszli oni tej konfrontacji we własnej, długotrwałej psychoterapii, to jako osoby pomagające zawiodą tu na wielu najważniejszych frontach. Badania amerykańskie podają, że od 6 do 10 procent profesjonalistów dopuszcza się kontaktów seksualnych z pacjentami, a 36 procent z nich atakuje ofiary wykorzystania seksualnego w dzieciństwie w momencie ich największej podatności na zranienie: czyli gdy zaczynają ujawniać na sesji doznane w dzieciństwie molestowanie.
SZUKAĆ, ALE CZEGO?
Duża część psychiatrów, psychoterapeutów i trenerów omija temat seksualnej traumy, jakby ten problem nie istniał i/lub nie miał wpływu na pacjentów. Lub ogólnie mówi się o przemocy w rodzinie. Spotykane programy terapii i zajęć znanych ośrodków i szkół dziwnie jakoś unikają pracy stricte nad wykorzystywaniem seksualnym (na przykład aby nie „etykietować” klientów), a na istniejących sesjach czy warsztatach częstym parawanem jest argument, że nadużycia nie wchodzą w zakres danego cyklu zajęć. A warsztatów o temacie seksualnej wiktymizacji po prostu prawie w Polsce nie ma. Zwykle dopasowuje się klienta do programu i do siebie, a nie siebie i program do tego, co akurat wyłania się z klienta. Pół biedy, gdy słyszy on: „widzę w tle nadużycie, ale nie pora czy miejsce na zajęcie się tym teraz; odłóżmy to do…”. Sytuacja się pogarsza, gdy terapeuci nie dostrzegają traumy ani jej symptomów. Albo skupiają się na przebaczeniu, zwłaszcza rodzicom. Tu najdramatyczniej dochodzimy do problemu stawiania właściwej diagnozy – do dociekania wraz z pacjentem: „Co jest prawdziwą przyczyną twojego cierpienia?” – a więc do poprawnego i rzetelnego kontraktu terapeutycznego. Wypracowanie takiego kontraktu trwa nieraz bardzo długo, gdyż trauma seksualna często zalega głęboko, już nawet nie w podświadomości, a bardziej w ciele, i trzeba po drodze zdejmować wiele osłaniających ją warstw: uzależnień, dysfunkcji, zaburzeń i symptomów. Aby coś znaleźć, musimy wiedzieć czego szukać: jak to coś wygląda. Nie sposób znaleźć zgubionych kluczy, gdy nigdy nie widzieliśmy klucza i nie posługiwaliśmy się nim. Lub, gdy klucze opisano nam jako wytwór fantazji. Ciarki mnie przechodzą na myśl o sytuacjach, gdy ofiara, molestowana w dzieciństwie przez opiekujące się nią osoby, zaczyna mówić o strzępach powracających wspomnień, a analityczny psychoterapeuta myśli: „…wyparte dziecięce fantazje edypalne, o których pisał Freud…”. Wiem, że lepiej dla niej byłoby, gdyby mówiła do ściany lub nie otwierała się wcale… Ze wspaniałym wyczuciem i wyczerpująco, pisze o tym Alice Miller, która przez wiele lat starała się wdrażać freudowskie teorie instynktów do swej praktyki, z opłakanym skutkiem dla pacjentów plus wielkim własnym zamętem wewnętrznym i oporem, jaki to w niej powodowało. W końcu odważyła się uwierzyć tym „fantazjom” i wymówić posłuszeństwo tradycyjnym doktrynom psychoanalitycznym, stając się w Europie pionierką odkłamywania najbardziej utajnionej sfery dziecięcej wiktymizacji. W Stanach Zjednoczonych, gdzie terapie kształtowały się bardziej niezależnie od historycznej i ideowej tradycji, wielu klinicystów w ciągu ostatniego ćwierćwiecza podochodziło równolegle do podobnych wniosków i dzisiaj chętnie cytują oni Alice Miller. Mury milczenia zaczęły drżeć na trzech kontynentach (bo i w Australii) mniej więcej w tym samym czasie. I czuję, że posypią się dalej, bo w 2003 roku na międzynarodowej konferencji w warszawskim Sheratonie, organizowanej przez fundację Dzieci Niczyje i poświęconej CSA (child sexual abuse), reprezentowanych było 76 państw z całego świata.
KTO TO DŹWIGNIE?
Osoby, które same przeszły drogę odkrywania swojej wiktymizacji i uleczyły ją w sobie, jako pomagające zawodowo są dużo sprawniejsze i skuteczniejsze w szukaniu tych zagubionych kluczy do ocalenia, niż te, które znają je tylko z opisów. Na wspomnianej konferencji w Sheratonie amerykańscy psychoterapeuci nie kryli, że sami są ofiarami CSA i pionierami leczenia w tej dziedzinie. Nie jest im łatwo przecierać ten szlak. W książce Przemoc – uraz psychiczny i powrót do równowagi (oryginalny tytuł Trauma and Recovery), Judith Herman wspomina o swoich problemach ze znalezieniem odpowiedniej superwizji, gdyż zwykle musi zmagać się z zaprzeczaniem swoich superwizorów w sytuacji odwrócenia rang. Jeśli chodzi o szkoły terapii, to w pracy nad wczesną traumą seksualną sprawdzają się najbardziej kierunki z trudem dobijające się w Polsce o zaliczenie do psychoterapeutycznego mainstreamu, jak gestalt, praca z ciałem i bioenergetyka, praca z procesem (pod warunkiem poważnego traktowania tego fenomenalnego narzędzia), oraz terapia pierwotna Janova, której u nas w ogóle nie ma. Także wykonywane świadomie pod względem nadużyć niekonwencjonalne masaże jak ma-uri, lomi czy techniki rebirthingu. Metody poznawczo behawioralne mogą pomagać we wstępnym przygotowaniu, jak wyjście z uzależnień, oraz w porządkowaniu tego, co wydobyły bardziej głębinowe metody. Są też techniki niebezpieczne dla ofiar, bo skierowane przeciwko nim a broniące oprawców, jak ustawienia hellingerowskie, ze względu na filozofię i przekonania ich twórcy.
ŚLEPE DIAGNOZY
Uzdrowione ofiary – ocaleńcy, jak lubię mówić – znają z autopsji wszystkie niuanse związane z odzyskiwaniem wspomnień, retrospekcjami, dysocjowaniem, etc. i reagują zwykle głębokim emocjonalnym oddźwiękiem na czyjeś sygnały mogące świadczyć o przeżytej traumie, gdy inni pomagający siła rzeczy zdani są bardziej na intelekt. Jeśli do tego przeszkadzają im w szukaniu i rozpoznawaniu nadużyć seksualnych ich własne, nie przebyte „progi” (jak lęk przed skrajnie silnymi uczuciami, na jakie często nie ma jeszcze nazw, lęk przed odmiennymi stanami świadomości i przed własnymi reakcjami, potrzeba chronienia własnych wypartych wspomnień lub wizerunku rodziców i autorytetów, kładzenie nacisku na przebaczenie napastnikom, by móc zamknąć bolesny temat, patriarchalizm, stereotypy i mity kulturowe czy zwykle wygodnictwo), to łatwo lądują oni na manowcach uznawania potraumatycznych symptomów za samodzielne zaburzenia, które „dopadają” pacjentów nie wiadomo dlaczego i próbują leczyć objawy, a nie przyczyny. Próbujemy więc na różnych treningach wpoić ofiarom asertywność zamiast przepracować ich traumę, co automatycznie przeniosłoby je z pozycji ofiary na pozycję wewnętrznej, naturalnie używanej siły, leczymy uzależnienia i kompulsje na poziomie poznawczo-behawioralnym, staramy się opanować nerwice, depresje, fobie i lęki, identyfikujemy objawy PTSD jako ADHD, borderline, bezsenność, chorobę dwubiegunową czy epizody psychotyczne, bezskutecznie szukamy genetycznych przyczyn zaburzeń, Ronalda D. Lainga uważamy za naukowy wybryk, wierzymy w moc narkotycznych leków, uznajemy erotomanię, (...) za „normalne” i niezmienne opcje, dywagujemy nad etiologią tzw. depresji poporodowej – co wszystko tworzy barwny, pseudonaukowy hałas, zagłuszający nieme wołanie ofiary: pomóżcie mi dotrzeć do zagrzebanej prawdy; pomóżcie mi powiązać moje objawy ze źródłem, z jakiego wypływają i zintegrować się od podstaw; pomóżcie mi zobaczyć, że jestem kimś normalnym i mogę ufać swoim percepcjom. Kiedy ofiara dokona tego, staje się potencjalnym narzędziem zdrowienia dla innych ofiar i nauczycielem dla profesjonalistów. Ludzie uważają zwykle granice swojego poznania za granice rzeczywistości – pisał Blaise Pascal. Prowadzi to do takich sytuacji, gdzie w dużych i znanych ośrodkach leczenia uzależnień (zazwyczaj tylko alkoholizmu) nagminnie przeocza się równoległe występowanie innych nałogów (multiuzależnienia), na czele z uzależnieniem od seksu, na które cierpi krzyżowo połowa alkoholików, którzy po odstawieniu substancji rozbudowują w to miejsce swoją erotomanię i inne kompulsje. Nie bada się tam pacjentów pod kątem tych problemów, nie mówiąc już o sięganiu głębiej, do żywych uczuć, a zwłaszcza do jakiejkolwiek traumy. Jest ona dla ogromnej większości personelu uzależnień niewidoczna, nieistotna i/lub „zagrażająca” abstynencji pacjentów. Próby poruszania przez nich tych kwestii traktowane są jako objawy upartego zaprzeczania właściwego chorobie alkoholowej i kończą się otrzymywaniem, zawstydzających i kwestionujących słuszność ich percepcji, uwag: „ty jesteś alkoholikiem, więc w zaprzeczaniu robisz wszystko, chwytasz się każdego zastępczego tematu, by nie konfrontować się z piciem; zostaw nieważne sprawy i skup się na twym głównym problemie.” Wiele kobiet pogrąża się w depresji po urodzeniu dziecka. Inne wpadają w nią w okresie, gdy osiąga ono pewien wiek, wiek ich zapomnianej wyktymizacji w dzieciństwie. Albo nagle zaczynają się odsuwać od dziecka fizycznie i/lub emocjonalnie. Są to poważne problemy, możliwe do rozwiązania tylko w głębokiej psychoterapii. Podawanie leków psychiatrycznych – w USA nazywa się je wprost „drugs,” narkotyki, lub prescription drugs, narkotyki farmaceutyczne), choć może usunąć u matki objawy depresji, sprawia często przesunięcie objawów, które są jej obroną przed odblokowaniem pamięci o traumie, i powodują właśnie ową oziębłość wobec dziecka, anoreksję dotykową. Zastanawiam się jak wiele (czy raczej niewiele) z tych kobiet trafia na taką psychoterapię, gdzie miałyby szanse dotrzeć do pierwotnego urazu, aby nie musiał on już dawać o sobie znać poprzez psychiczne i somatyczne symptomy. Sama sytuacja porodu (czy badań ginekologicznych) stawia kobietę w sytuacji szczególnego narażenia na uraz psychiczny. Jeśli pacjentka jest ofiarą molestowania, ma nikłe szanse na to, by wskutek czynności medycznych nie doznać retraumatyzacji, na którą zazwyczaj reaguje odnowieniem lub nasileniem symptomów. Urodzenie przez nią dziecka, czy jego wiek zbliżający się do wieku, w jakim doznała seksualnego urazu, to zazwyczaj również czynniki wywołujące w niej potraumatyczną reaktywność. W podobnej sytuacji jest mężczyzna wykorzystany analnie jako dziecko, który zapadłszy na prostatę musi poddać się badaniu in rectum: najprawdopodobniej będzie ono dla niego oznaczało rewiktymizację. Potraumatyczny stres przeżywa u dentysty wiele ofiar wykorzystanych oralnie. Mało kto jednak wiąże tego rodzaju symptomy z danym zabiegiem i mało kto właściwie je diagnozuje, co dawałoby szansę na skuteczną psychoterapię ich przyczyn. Najczęściej podlegają one zaniedbaniu, pominięciu lub błędnej interpretacji – tak samo jak przez lata podlegały temu wywołujące je pierwotne nadużycia. Młode anorektyczki pokarmowe, odmawiające pożywienia, karmione są na oddziałach klinicznych siłą, za pomocą sondy wypychanej im do gardła. Ponieważ zdecydowana większość z nich to ofiary nadużyć seksualnych w dzieciństwie (według badań amerykańskich około 80 procent), dla nich praktyka ta jest retraumatyzacją, zwykle bardzo ścisłą: pozaświadomym przypomnieniem członka wypychanego im do ust przez dawnego napastnika. Tym usilniej więc odmawiają one, po takim zabiegu, wzięcia czegokolwiek do ust. Tym usilniej blokują wspomnienia dawnej traumy, by przetrwać emocjonalnie bieżącą hospitalizację. I tym gwałtowniej nasilają wytwarzanie symptomów – uzależnienie od nie-jedzenia, które zatrzymuje je w szpitalach. Jak wielu psychologów i psychiatrów zastanawia się, dlaczego te dziewczyny zabraniają sobie stać się kobietami (zanik bioder, piersi, miesiączki, niezdolność do seksu), co im kiedyś zrobiono? Najczęściej krążą oni po behawioralnej powierzchni, starając się tylko przywrócić im apetyt. Jeśli im się to uda, często uważa się „terapię” za zakończoną sukcesem. Jeśli, jako pomagający, uważamy granice własnej percepcji za granice rzeczywistości, jeśli nie wiemy, czego szukać i po czym poznać to, czego moglibyśmy szukać, lub jeśli zdaje się nam, że ogarnęliśmy swoją wiedzą cały obszar tak, iż poza nim nie ma nic znaczącego – to pomagając, nieuchronnie lądujemy w pomyłkach diagnostycznych i nasza „pomoc” zamyka klientom dalszą drogę do nich samych na zaledwie pierwszym etapie jego drogi do samego siebie. Jeśli do tego musimy reagować z pozycji potrzeby obrony przed uświadomieniem sobie własnych, nie przepracowanych spraw, to nie przytrzymamy klienta przy tych kluczowych miejscach, gdzie w terapii prześwituje jego głęboki proces. Przeciwnie, będziemy starali się jak najszybciej ominąć te gorące rejony, przemianować je i zdeprecjonować, a diagnozy będziemy naginać do oswojonego skrawka naszej wiedzy. W ten sposób zasięg udzielanej pomocy uwięzi pacjenta w ciasnym obszarze percepcji pomagających mu osób.
RANGI
Przykład takiej nieświadomości odczułem dziesięć lat temu na sobie podczas terapii DDA. Na pierwszych zajęciach terapeutka zaproponowała uczestnikom grupy, by wstali i – wyciągnąwszy przed siebie ręce i zamknąwszy oczy – „pospotykali się” ze sobą, „zapoznali się” w ten sposób. Propozycja ta wrzuciła mnie w tak koszmarne retrospekcje lęku i paniki (wtedy nie miałem pojęcia dlaczego), iż trzęsąc się w kącie przez prawie pół godziny, miałem wizje karetki zabierającej mnie na oddział psychiatryczny. Ćwiczenie nie odbyło się. Z tego stanu, gdy na dodatek zacząłem się głośno obwiniać za skupienie całej uwagi na sobie i przetrzymywanie grupy po zajęciach, wyrwał mnie dopiero krzyk pewnej kobiety: „Wojtuś, ja tu przy tobie do rana mogę siedzieć!” Kobieta ta okazała się ofiarą nadużyć seksualnych w dzieciństwie, więc po prostu „czuła” inną ofiarę z pozycji dziecka rozpadającego się ze strachu przed złym dotykiem, nad którym nie miało kontroli. Zdrobnienie, jakiego użyła nie znając mnie wcześniej, trafiło do mojego dygoczącego z lęku wewnętrznego dziecka jako zapewnienie bezpieczeństwa i współodczuwającej obecności, co wystarczyło, bym „poskładał się” w kilkanaście sekund. Jak pisze Anna Salter w Pokonywaniu Traumy, „zaproponowanie ofierze molestowania, by zamknęła oczy i pozwoliła się dotykać, to jeden z najbardziej niefortunnych pomysłów.” Mój wieloletni żal do terapeutek dotyczył jednak nie tego, że wrzuciły mnie w przeżycia wypartego koszmaru (choć powinny przynamniej uprzedzać o takiej możliwości), ale że nie wiedziały ani co znaczą takie wtargnięcia, ani jak z nimi pracować. Ich kognitywne tłumaczenia, że nie muszę brać udziału w tej pracy, że nie mam realnego powodu do przerażenia i paniki, oraz abym sprawdził, czy ktokolwiek wokół jest wobec mnie wrogi, wzmacniały tylko dawne, towarzyszące mi w dzieciństwie przekazy zaprzeczania faktom, uczuciom i potraumatycznym symptomom. Najbardziej jednak mój żal dotyczył tego, że nie chciały się dowiedzieć. Na spotkaniu grupy, pół roku po zakończeniu terapeutycznego cyklu, próbowałem zainteresować główną prowadzącą, która znała biegle angielski, świeżo wtedy otrzymaną książką: Transforming Trauma. Rzuciła okiem na okładkę i usłyszałem zdawkowe: „dziękuję, ja mam wszystkie nowości, pełny dostęp do literatury”. Z rangą „zaburzonego” klienta trudno pouczać rangę „oświeconego” terapeuty, któremu z jakichś powodów chce trwać w ignorancji. Tymczasem o tym, jak powinno wyglądać dobre prowadzenie i „czucie” ofiar, dowiedziałem się ze wspomnianej książki. Przytoczę jeden z przykładów:
Terapeuta, wsłuchując się w klienta w celu rozróżnienia jego części „ja” powinien być przygotowany, że znajdzie w nim różne głosy. Dorosłe ofiary często noszą w sobie wewnętrznego krytyka, pochodzącego bezpośrednio od oprawcy. Głos ten może być sadystyczny lub niesadystyczny, zależnie od dynamiki wykorzystania, ale w każdym przypadku jest im wrogi obwinia je. W dodatku bardzo często jest też głos, który można nazwać strażnikiem (cenzorem) nadużyć. Przez lata, dziesiątki lat, głos ten dyskontuje wszystkie fakty mogące świadczyć o smutnej prawdzie. Pilnuje tajemnicy. Klient próbuje zrozumieć sens swoich specyficznych wspomnień, plącząc się między tymi dwoma interlokutorami. Może na przykład wymienić następującą sekwencję stwierdzeń:
Klientka: Mam takie dziwne wspomnienie, no… właściwie to strzęp, fragment wspomnienia. Taki obraz, jakby kadr przed oczami. Widzę penis kierujący się na mnie pod prysznicem. Boję się. Mam może pięć lat, mam go na wysokości wzroku, stoi mu i zbliża się do mnie. To wszystko jest tak niesamowicie wyraźne, że mogę policzyć jego włosy łonowe. I tu się urywa. Strażnik: Ale to śmieszne. Absurd! Przecież to niemożliwe. Jeśli byłabym wykorzystana w dzieciństwie, pamiętałabym. To nie jest rzecz, jaką można zapomnieć. Oprawca: Poza tym, to pewnie chciałam zwrócić na siebie uwagę, być oryginalna, popisać się…
Klientka opowiada o swoim wspomnieniu, percepcyjnej retrospekcji. W reakcji na to włącza się strażnik i, opierając się na logice, próbuje ochronić ją przed prawdziwym sensem tego obrazu. Na końcu bezpośredni atak na ofiarę przypuszcza jej zinternalizowany oprawca, dyskontując ją. Praca terapeuty podobna tu będzie do słuchania orkiestry, by zidentyfikować brzmienia i frazy grane przez poszczególne instrumenty. Wtedy może je odróżnić i nazwać:
Terapeuta: Słyszę tu kilka różnych rzeczy. Po pierwsze słyszę to bezpośrednie wspomnienie, ten obraz, jaki masz przed oczami. Możesz nie wiedzieć, co on oznacza i jakie wyciągnąć wnioski, ale go bezsprzecznie masz. Niemal widzę go razem z tobą. Jest twój i prawdziwy. Potem słyszę głos, który stara się wyperswadować ci te podejrzenia – jak strażnik, który się z tobą wykłóca, chce cię chronić przed dociekaniem, wymazać twoją rzeczywistość. A na końcu odzywa się ktoś, kto cię umniejsza, deprecjonuje, że starasz się o uwagę, chcesz się popisać, być oryginalna. Staraj się więc o uwagę: patrz na to wszystko. Czy słyszałaś już kiedyś takie słowa? Kto tak do ciebie mówił?
Terapeuta nie próbuje w żaden sposób wyjaśniać znaczenia tej sceny. Nie ciągnie klientki w żadnym kierunku. Po prostu zaznacza swój odbiór, odnotowuje własny proces i reakcje na to wspomnienie. Jest, tak jak powinien, bardziej konfrontujący wobec wrogiego krytyka, który atakuje klienta, niż do jakiejkolwiek innej części jego psyche - tak jak potem będzie wspierać głos małego dziecka, kiedy się odezwie, a nie konfrontować ją z nim.
Przy takim terapeucie klient na pewno nie usłyszałby sugestii: „może odłóżmy to do czasu, aż będziesz pewien”.
TRUDNA NADZIEJA
Przychodzi mi na myśl porównanie z zabawą w ciepło-zimno: jedna osoba szuka schowanego przedmiotu, a druga, znająca miejsce ukrycia, podpowiada jej. Dobry rodzic będzie, zgodnie z „kontraktem”, pomagał dziecku samodzielnie odkryć przedmiot. Nie będzie przeszkadzał ani zwodził go i trudno nam wyobrazić sobie taką możliwość. Jeśli jednak terapeuta nie zna miejsc w duszy, gdzie najczęściej przechowywana jest trauma, jeśli nie czyta sygnałów, jakimi daje ona znać o sobie, jego interwencje będą przypadkowe i jest mało prawdopodobne, że doprowadzą do celu. Mogą też, nieintencjonalnie, łatwo retraumatyzować pacjentów. Jeśli jest uczciwy, przyzna się im do braku orientacji. Ale kiedy sam boi się znaleźć „potwora”, aby nie stanąć na swoim nieprzekroczonym progu, będzie w tym „ciepło – zimno” podpowiadał na odwrót. Zdarza się, że pacjenci czasami przejawiają ruchy i gesty o konotacji seksualnej, jak na przykład mój znajomy, który w regresyjnie zmienionym stanie świadomości zaczął onanizować się przy całej grupie, lecz nikt nie zrozumiał jego przekazu. Został on zawstydzony przez uczestników, a psychoterapeucie umknęło to, co wyzierało spod spodu. A przecież dzieci opowiadają o doznanych nadużyciach poprzez odgrywanie podobnego rodzaju „pantomim” z sobą samym, lalkami, misiami czy innymi dziećmi (w ten sposób między innymi składają one zeznania sądowe przez biegłymi). Tak samo mogą „mówić,” i mówią o swojej traumie, osoby dorosłe w regresji. To, co nieświadomie opowiadał ten mężczyzna, nie zostało uchwycone, czyli zachowana została spójność braku interwencji z powszechnym zaprzeczaniem i nie dostrzeganiem. Tak samo jak w sytuacji pierwotnego nadużycia. Tylko gdy jesteśmy do końca świadomi specyfiki nadużyć seksualnych na dzieciach, gdy znamy też typy, wzorce i dewiacyjne cykle napastników, gdy potrafimy wyobrazić sobie przebieg każdego rodzaju gwałtu na niemowlęciu, gdy znamy symptomy i dynamikę retrospekcyjnego powracania wspomnień, gdy czujemy niemy język, jakim dorosłe ofiary nieświadomie opowiadają o wykorzystaniu i gdy czujności tej towarzyszy empatia i bezwarunkowa akceptacja pacjenta, wyłowimy u niego przy omawianiu nadużyć takie sygnały, jak usta bezwiednie układające się w wielkie „O,” duszenie się, odruchy wymiotne, rozkładanie czy kurczowe zwieranie nóg, oraz wiele, bardzo wiele, mniej widocznych i bardziej specyficznych. Są ich setki. Nie trzeba ich znać na pamięć, ale czuć. Wtedy znajdziemy też odpowiedni moment i sposób, by pacjenta skonfrontować, a jego niewiarę i zaprzeczanie wesprzeć własną wiarą w prawdziwość jego reakcji, odczuć i intuicji. Mówią, że każdy pomagający ma swój cmentarz. To wynika z naszej niedoskonałości i nieuniwersalności. Cmentarz ten jest jednak tym mniejszy, im mniejszy jest nasz wewnętrzny cmentarz. Kiedy nie musimy zaprzeczać własnym, nie odkrytym grobom, nie boimy się być archeologami dusz. Wiele stawianych diagnoz, psychiatrycznych i psychoterapeutycznych wciąż jest – niestety – pokłosiem zaprzeczania. Wtedy nie tylko nie pomagamy naszym klientom, ale naszym zaprzeczaniem i zamętem wtłaczamy ich głębiej w ich potraumatyczne zaprzeczanie i zamęt. Uczymy ich „strzyc trawę” nie widząc korzeni, z których ciągle odrasta, gdy tymczasem to trauma jest korzeniem, z którego czerpią swoją żywotność symptomy, kompulsje, dysfunkcje i tzw. nawroty. Jestem jednak optymistą. Tak, jak ocaleńcy przechodzą przez lata zdrowienia kolejne jego fazy, w tym fazę szoku, alarmu, zaprzeczania, targowania się i odmrażania uczuć, by dojść do fazy bardziej zrównoważonej i przytomnej pracy nad wewnętrzną odbudową, tak samo przechodzą je środowiska zajmujące się pomaganiem, jak i poszczególne kraje. Trzeba czasu, ale też stałego wysiłku i odwagi. Musimy strząsnąć z siebie wszystkie mechanizmy obronne, całe fałszywe myślenie, jakim posługują się sprawcy i zmierzyć się z lękiem przed tym, co jeszcze będziemy musieli odkryć w sobie, doskonaląc się w pomaganiu. Nie możemy poprowadzić klienta w jego rozwoju dalej, niż doszliśmy sami. Musimy stale mierzyć się z poziomem własnej pokory, a to zakłada uczenie się o tych, którym pomagamy. To długa droga, ale też nie znam bardziej fascynującego wyzwania. Nie znam też bardziej znaczącego celu i godnego uwagi. Nie daje satysfakcji rozwiązanie łatwej krzyżówki.
źródło: www.koniecmilczenia.ngo.org.pl |